wcześniej, szedł z przystankami co kilkadziesiąt kroków, taszczył walizę w obu rękach, ociekał potem... istna tortura. Kiedy się dowlókł, nie mógł ustać na nogach ze zmęczenia, usiadł na walizce. Czajkowski już czekał. Zaraz zawołał dorożkę, kazał Kamilowi zdjąć jesionkę i nie wiele mówiąc odjechał z rzeczami, zawoławszy tylko znudzonym głosem:
— Bądź tu jutro o siódmej... nie spóźnij się!
Z ulicy Złotej gdzie Czajkowski wcale nie mieszkał, powrócił do domu o świcie, przebudzony jakąś pijacką awanturą. Czuł się gorzko nadwyraz, ale tępą rozpacz zastąpiła rezygnacja i coś w rodzaju ochoty do życia, do działania. Nie miał żadnych wątpliwości, że Czajkowski go okradł, żadnych marzeń na temat, że wyjdzie z Powiśla na lepsze życie. Los mu tam miejsce wyznaczył, i należało się z tem pogodzić. Obawiał się jedynie wstydliwej sytuacji, skoro powie ciotkom prawdę. Będą kpiły, być może, rozejdzie się cała sprawa po kamienicy. Postanowił wytrwać, i jednocześnie ogarnęła go gwałtowna ochota widzenia się z ojcem. Wypadek wstrząsnął nim o tyle że poczuł się nagle wyrwany z biernego wyczekiwania, w jakim trwał od chwili powrotu z Zakopanego. Cały ten okres wydał mu się obojętny, przesłonięty czasem. Kontakt z tamtym światem — walizka z pamiątkami, nad któremi tak często ślęczał i roztkliwiał się — przepadł nagle, i w Kamilu odezwał się teraz czynnik samoobrony przed surową przyszłością jaka się przed nim rozciągała. Już go nawet nie raził nocny zaduch pokoju, który mu otworzyła zataczająca się ze snu ciotka Stasia w koszuli. Wszyscy spali w sinem świetle ranka, nudno brzęczały przelatujące muchy, stół majaczył brunatnym kształtem pośrodku pokoju i zdawał się kołysać niby tratwa na brudnej fali świtu. Leżąc na tym osobliwym łożu, wpatrzony w martwą pustać podwórka, Kamil ustanawiał sobie w duchu jakieś śluby i decy-