Strona:Zbigniew Uniłowski Na dole.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

kiś ciepły, nie tak obojętny. Wewnątrz też było znośniej, słyszało się mniej zgrzytów żelaziwa, mniej tej przykrej atmosfery jakie sprawia zgrzyt przekręcanego klucza w zamku. Kiedy Kamil wszedł gdzie mu wskazano, ujrzał wielką sylwetkę ojca na tle krat, między któremi tłoczyła się zieloność i zaglądała do pokoju, tak że Andrzej skubał sobie gałązki i gryzł je. Zachował się nieco inaczej niż poprzednio w podobnej okoliczności. Ciemną bryłą zsunął się z parapetu okna, poklepał Kamila po łopatce i lekko ucałował go w czoło. Odsapnął, wyprostował się, rękami uchwycił klapy od surduta i tak patrzał na syna smutny i poważny. Kamil szybko otaksował ojca na korzyść. Był przyzwoicie ubrany na ciemno, surdut i zmierzwiona z wdziękiem, szpakowata czupryna dawały mu wyraz profesorskiej powagi, brak kołnierzyka z krawatem i nago błyszcząca spinka pod szyją umniejszały nieco majestat, zato policzki były wygolone, i pachniało od Andrzeja czystą męskością. Znów usiadł w oknie, plecami oparł się o kraty i przecierając swoje piękne i bogate binokle, powiedział:
— Zmieniłeś się zewnętrznie, drogie dziecko, w ten sposób, że chwytają mnie wyrzuty sumienia, czy aby nie byłem zbyt nieostrożny przy ostatnim interesie. Widać, że to otoczenie zakopiańskie wpłynęło na ciebie nadzwyczaj korzystnie. Zyskałeś figurę, nie jesteś taki przyczajony jak kiedym cię zobaczył tam na dole... przed naszą eskapadą. O tak... otoczenie formuje człowieka nie tylko duchowo, również zmienia mu chód,