Strona:Zbigniew Uniłowski Na dole.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

prędzej. Brak mi tłuszczów i cukru, staraj się przesłać mi to za pierwsze środki. Liczę na ciebie, pamiętaj o tem, że nie mam wprost możności poruszania się, jesteśmy przyjaciółmi, jeden drugiemu winien pomagać w nieszczęściu!
Kamil wyszedł z więzienia z ulgą. Był dobrze usposobiony dla ojca za trzeźwe załatwienie sprawy z Czajkowskim, z niechęcią myślał o wizycie u pana Sołtyńskiego, ale postanowił pomóc ojcu, ostatnie słowa o przyjaźni ujęły go, ogarnęło go uczucie powagi i odpowiedzialności. Przyszłość ukazała mu się nagle jako zwyczajny trud codzienności, który przyjął bez lęku i spokojnie. Należy zakrzątać się wokół szarego bytowania, bez mrzonek o luksusie, którego mu los wyraźnie odmawiał.
Szedł po pod murami kamienic, przystawał pod wystawami, tęsknie wpatrzony. Ulica szumiała letniem popołudniem, było ciepło, przytulnie. Na rogu placu Teatralnego i Bielańskiej spostrzegl zbiegowisko i przystanął. Olbrzymi wóz do przewożenia mebli leżał przewrócony na bok, widać było jego dno i masywne, małe koła. Obok stały wyprzężone dwa perszerony i jadły siano. Kamil pomyślał sobie wesoło, że takie pewne siebie paskudztwo, ciężko zazwyczaj i majestatycznie przemierzające ulice tego miasta, które — zdawałoby się — bez tych furgonów straciłoby cały swój charakter, leży oto bezsilnie z nieruchomo sterczącemi niesympatycznemi kołami. Kamila zaczęły ogarniać przeróżne refleksje na temat tego przewróconego wozu, ale zawstydził się sam siebie i nawet po chwili doszedł do przekona-