Strona:Zbigniew Uniłowski Na dole.djvu/4

Ta strona została uwierzytelniona.

li i poszumu liści prześwietlonych światłami lamp ulicznych, drzew kładących fantastyczne cienie na wypolerowane bruki, gałęzi rozkołysanych chłodnym oddechem rzeki, tęsknych zaułków kryjących się pod rozedrganym stropem, pośród nastrojów, które tylko myśl serdeczna oddać może.
Tak więc, z nadejściem pory wiosennej, ludzie Powiśla stają się zgryźliwie podnieceni, wydzielają jady nagromadzone przymusową wegetacją mroźnych dni, podczas których ulica drzemała w nieprzystępnej obojętności. Troska uwięziona w dusznych schronach wyzwala się z pierwszym dniem wiosny na zewnątrz, staje się widoczna i sprawia, że tchnąca zagadkowym urokiem dzielnica przeobraża się w domenę zła, które zdaje się krążyć między ulicami i kąsać ludzi, niby ponure, zdziczałe psisko. W wiosennem słoneczku Powiśle wypaca wszystkie swoje nieczystości, poto aby w okresie letnim okrzepnąć w ogorzałym wdzięku i siłą swego uroku przesłaniać ludzkie waśnie. Wiosna, to okres przełomowy dla tej dzielnicy, nie tak wprawdzie niepokojący jak jesień, przykry jednak, brudnawy, ludzie są jacyś rozklejeni, plugawi.
O takim czasie Kamil ocknął się ze swej nirwany zakopiańskiej. Ciotki, zahukane w ograniczonym kręgu codziennej harówki, powitały przybysza dość wybuchowo, kilka dni były ożywione, wypytywały, aż wreszcie przycichły uwikłane z powrotem w kierat. Kamienica i sąsiedztwo powitało go rozmaicie. Jedni z lekką dumą, że oto wrócił do nich gość z lepszego świata, dzięki któremu stają się przedmiotem zainteresowania „obcych“, ci zaś rozpuścili języki jak się patrzy, radzi że lot nie udał się chłopcu, że będzie musiał pełzać wespół z nimi. Oczywiście, wiedziano wszystko z najdrobniejszemi szczegółami. O Andrzeju z brukowych pism, na pierwszej stronie, z fotografją. Sława ojca spadła na syna, był pod ręką, na widowni. Mówiono: „kradzione nikogo nie utuczyło“, „lekko przyszło, lekko poszło“, „komu co przeznaczone“... i tak dalej, w tym sensie. Rozpatrywali rzecz na wszystkie boki, aż wkońcu przycichli. Czas przetarł sensacyjkę, zawiesił to wszystko. Pozostali jeszcze rówieśnicy, z tymi sprawa się przeciągała. Wykpiwali niemiłosiernie furażerkę, ubranko z zakładami, krótkie spodenki. Raził ich język Kamila, dykcja, wszystkie te: „naturalnie“, „istotnie“, „nie jestem w stanie“. Jego miękkie ruchy, układność, prościutka figurka, chód lekki, opanowany. Atakowali go niejednokrotnie, furażerka przelatywała z rąk do rąk, były kopniaki, kilkakrotnie wypuszczono mu koszulę ze spodenek i pozostawiono tak na środku ulicy ze zmierzwioną czupryną, sponiewieranego ale ustępującego z placu z god-