żeby nie dopuścić do bójki, żeby zbytnio nie rozgrzać ofiary, zwłaszcza kiedy był sam. Nie przepuszczał Kamilowi nigdy. Dawał mu psztyczki w nos, strącał furażerkę, ślinił dwa palce i trzepał go niemi po policzkach, robił jakieś gesty rękami, że już, już ma uderzyć rzeczowo, prężył się cały, czaił, obchodził Kamila naokoło, mruczał coś: „no co, możeś mocny... spróbuj... bijesz się... jak dam fangę... no... no“... Kamil z udręką znosił zaczepki tego potworka sięgającego mu do ramion. stał bezradny nie wiedząc jak się zabrać do łotrzyka. Był zahipnotyzowany jak przez węża, miał uczucie podobne do tego, jakie go przejmowało w dawnych spotkaniach z „Kusią“, chwytał go wstręt i lęk, że przy najmniejszej reakcji rozpęta się jakaś wściekła awantura, po której zaczną go sobie pokazywać palcami, że po bójce przejmie cząstkę ohydnej opinji małej kanalji. Nigdy nie przychodziło do ostateczności. Jacuś, widząc desperackie błyski w oczach Kamila, oddalał się na swych koślawych, rachitycznych nogach ze słowami: „no, pamiętaj sobie... ja cię gnojku jeszcze kiedy naleję tak, że cię na łopatkę zmiotą“. I zostawiał Kamila sflaczałego z pogardy do samego siebie, drżącego ze wstrętu, nieporadnego.
Strona:Zbigniew Uniłowski Na dole.djvu/7
Ta strona została uwierzytelniona.