Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/190

Ta strona została uwierzytelniona.

ją ciocie i urażone tym brakiem opieki z jego strony zabrały ze sobą ku górze.
Przebiegał z miejsca na miejsce i już straciwszy nadzieję chciał się puścić w stronę szybu, gdy usłyszał za sobą słowa:
— Jestem tu — jestem...
Pochwycił ją za rączki obie, tak mocno tak serdecznie, jakby skarb stracony odzyskał; nie mógł się powstrzymać, by tych rąk lubych nie ucałować gorąco.
— Ładny opiekun — rzekła Marynia — poskarżę cioci.
— Mary!... Pani droga!
— Szukaliśmy się i znaleźli, bo tak było przeznaczone — rzekła.
— I nie rozłączymy się już więcej — mówił patrząc w jej oczy.
— Aż do wyjazdu — szepnęła.
Zdzisław uczuł ściskanie w piersiach.
Zamilkli oboje.
— Czy dużo jeszcze mamy do zwiedzania? — pytała Marynia głosem, w którym znać było trwogę przed rychłym końcem.
— Jeszcze tylko jeden ostatni etap na pierwszym poziomie: sala tańców, a potem.
— A potem?
— Wyjazd — rzekł z tak z szczerym i głębokim smutkiem, że Marynia sparła się mocniej na ramieniu, które ją wiodło.
W ogromnej sali z wysokimi ościennymi filarami z długą galeryą i wspaniałym transparentem na całej tylnej ścianie, rozbrzmiewał walc na dobre. Tańczono, jak na balu. Tuż obok głównego portalu, gdzie się znajduje wyrzeźbiony z soli: Neptun i Pluton — stał malkontent. Prowadzący go pod ramię świeczny wskazywał na posągi i tłumaczył.