Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 1 (bez ilustracji).djvu/040

Ta strona została uwierzytelniona.

oburącz do ławki długiej, ciężkiej, dębowej — załkałam — ujrzałam siebie jakby młodszą, podlotkową, taką bezradną; nagle krzyknęłam — krzyk mój zmienił się w zwierzęcy, zraniony skowyt. — Na moment uspokoiłam się, gdy spostrzegłam, że płomienie są nieszkodliwe; wysuwały się i znikały. Ty zaś, o Cyr (też jakiś młodszy i szczupły, chłopięcy), z rozwianym włosem, z dobrym uśmiechem i z płonącemi oczyma, stałeś niewzruszony, z podniesioną lewą ręką (palce długie i jakby wyliczające) (prawa była w kieszeni) przemawiałeś głosem prawie cichym kameralnym niejako. Zapatrzona, w olśnieniu, zapomniałam o mojej niemocy, odwróciłam się, aby zaobserwować wrażenie jakie wywierasz na audytorium — zamarłam! — : bowiem w dużym amfiteatrze nie było ludzi, lecz chmara ptaków, strasznych niespotykanych, przedpotopowych, z rozdziawionemi dzióbami, jak podczas suszy, języki ruchliwe, syczące, chropowate, ślepia groźne i łyskające — patrzałam przerażona, otwarłam usta, lecz głosu dobyć nie mogłam — i znów poderwało mnie ku tobie, na jakiś ratunek, w jakiejś niewytłumaczonej potrzebie zbliżenia się do ciebie, ale ławka mnie więziła, trzymała, nie puszczała... i znów, zamierająca z trwogi odwróciłam głowę ku tej rzeszy ptaków złych i drapieżnych, skupionych w tym makabrycznym teatrze, wokół ciebie (tylne schody amfiteatru były teraz puste)... i znowu senny dziw: — olbrzymie konie, czarne, siwe, bułane — na koniach kobiety nagie, białe, o rudych włosach; — jedna z tych kobiet w tej chwili wyskoczyła na grzbiet konia, koń ten stanął dęba i jednym skokiem, poprzez mnie, znalazła się