Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 1 (bez ilustracji).djvu/101

Ta strona została przepisana.

świeci księżyc na niebie
puść mnie Matys do siebie
ej romtaj romtaj dana
puść mnie Maryś do siebie

zauważył ją; — przestał gwizdać i nistądnizowąd, nigdyby tego nie zrobił, gdyby się choć przez sekundę zastanowił — przystanął i rzekł poprostu: dobrywieczór!
Taki był początek.
Odtąd spotykali się często; jak już wiemy, nocami, nigdy wednie. Spacery ich trwały zawsze długo; milami ciągnęły się kilometry; przystawała copochwila, jakby sobie coś nagle przypomniała i znów szła — z głową podniesioną — zapatrzoną szklanie w widnokrąg.
Rozmowy — — no, nie — to nie były rozmowy; — wymiana słów, tak jak to ptaki: ćwirk — ćwirk, patpilit — pitpilit, fiju; to wszystko.
Przyzwyczaił się do tego — szedł obok niej, co tu dużo gadać — zakochany! zakochany po uszy; lękliwie; nieśmiało. Przez długi czas zaledwie zdołał się zwiewnie spoufalić z jej ręką, którą całował na powitanie i pożegnanie; ręką szczupłą, wąską i wiotką — rozpływała się w jego dłoni; nic wysunęła się z uścisku nigdy — znikała jak dym.
Podczas tych spacerów napadło go to. Począł sobie, najpierw mętnie i sporadycznie, później coraz jaśniej i częściej, uświadamiać, że droga jego to droga (bał się jeszcze wymówić) poezji; działanie więc życia przez słowo, treść jego i melodię; — poeta, literat! no, nareszcie! dobrze, że się to już wie. — Przeświadczenie to powstało w dość osobliwy sposób —;