Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 1 (bez ilustracji).djvu/128

Ta strona została przepisana.

miejsca pobytu heretyków, komunistów i intelektualistów, z którymi obcowanie peszyło go i niepokoiło; nie lubił ironii, a podejrzewał jej obecność wszędzie. — Najwięcej jednak bał się, ale to już naprawdę bardzo!, sądu ostatecznego (ten pierwszy sąd zaraz po wyzionięciu ducha wydawał mu się raczej jako egzamin wstępny, pełen wprawdzie szykan, podchwytek i grozy, ale, wiadomo, co wstępny to wstępny, zawsze się jakoś przepchać można; a sąd ostateczny to już koniec, szlus, finis, ende!); gdy sobie czasem w nocy, podczas ostrzejszego kacenjameru, wyobraził te trąby grające w cztery strony świata, te straszne ilości kościaków narastających w locie w zbierane zewsząd molekuły swego ciała (ciał zmartwychwstanie!) — boga złego i zirytowanego w tym nużącym dniu ostatniej rewii brygady ziemskiej — zlewał się obfitym potem i całował obrazek Św. Pawła, patrona swego; powoli uspokajały się rozdygotane nerwy — łagodziły napięcie westchnienia, modlitwa i myśl, że przecież to jego ciało jest nieśmiertelne, że przetrwa, acz tak mizerne i grzeszne, wszystkie kataklizmy, koniec ziemi i wygaśnięcie słońca, że powymierają gwiazdy jak złote muszki na przy mrozku, i nie będzie ich już na czarnym niebie, ani wozu, ani gwiazdy polarnej, ani oriona, ani nawet krzyża południa — nic, nic, nic — a on, Pawełek, będzie istniał, i będzie taki sam jak jest teraz! — głaskał już tedy z uciechą szczęsną swoje tłuste, wilgotne, lepkie, niekąpane nigdy i zaduchem gęstym dającym znać o sobie, ciało, wydęty brzuch i sadłem obłożone pośladki; szeptał: cacy Pawełek, cacy — żyć będzie wiecznie! — Niepostrzeżenie poonanizował się zlek-