Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 1 (bez ilustracji).djvu/157

Ta strona została przepisana.

bałuszą oczodoły, szczerzą zęby, kiwają zgrzytliwie czerepami, ironizują, drwią, zadroszczą i pożądają tych tam żywych na scenie. Wizja bywała niedozniesienia; przymykał oczy, żeby tego nie widzieć; więc też i nic nie wiedział co się tam działo; tu był dramat właściwy, okrutny, przytłaczający. A trwoga nie ustawała, przeciwnie, rosła i zagarniała pod siebie całą świadomość; w miarę jej natężającej się drapieżności nachwiewała się podłoga (na jaskółce!!) — za chwilę zawali się wszystko, loże, parter, piętra, galeria, dach — i ten potworny żyrandol — tam w zenicie — zerwie się, runie i zgruchoce te kościotrupy wyśmiewne, ponure, znudzone i śpiące lub obmacujące kościstymi palcami puste miednice i zimne piszczele — — Jęczał i dłońmi zasłaniał twarz; serce waliło; czoło zroszone potem; zbierało się na wymioty.
I dziś też tak samo.
Atak wizji był nie do zniesienia.
W pierwszej przerwie przeprosił Antosia, że musi pójść; głowa go potwornie rozbolała; miewa takie migreny; szkoda; może innym razem lepiej się uda; bylibyśmy po teatrze jeszcze poszli gdzie; bardzo żałuję, lecz ledwo się na nogach trzymam; zajdę znów do ciebie; dobrze.
Wyszedł; otrzeźwił go przewiewny chłód nocy. Szedł powoli — z lubością poddawał się na gładkim, wilgotnym mroku odpływowi złych wizji; — w tym ciągłym od urazów pokwitania — nieuświadomionych wtedy — zespalaniu się z życiem i z ustawiczną obecnością śmierci —, że wszędzie, że zawsze, że ciągle — w każdym domu, w każdym atomie powie-