Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 1 (bez ilustracji).djvu/203

Ta strona została przepisana.

Rozśmiali się — niewiadomo zresztą czy zrozumieli — ; — liczyć na porozumienie — to także jedna ze złud.

Po południu spacerował z Wisią po kurytarzu, gdy byli za „palmiarnią“ — takie odosobnione miejsce za grupą wielkich palm, wiemy już, dar czyjś tam — chwycił ją nagle i bezceremonialnie za piersi — — jakże uradowały się wnętrza dłoni pełne tego znanego a zawsze odkrywanego kształtu — daleko od siebie odstawione — lewa mniejsza — i te wystające sutki, które zwały się w ich gwarze miłosnej „dzwoneczkami“ — przyciskało się je jak tastry dzwonków elektrycznych —: „trrrr, trrrr“ — „kto tam?“ — „a któżby, Cyprjan —“ „ale? proszę, proszę wejść“ — dziwiła się stale, trzeba się było dziwić, koniecznie; to należało do rytuału.
— jutro pójdziemy do hotelu, pokochamy się — dobrze? dasz całować — ? —
— tak, dobrze —
Uradowała go jej chętność;... czy to jednak?... no mniejsza z tym... deinde filosofare... stała się poprostu w tym momencie centrum pożądliwości; tą, proszę, przestrzenia pod mikroskopem.
— bardzo cię, Wisiu, kocham —
Uśmiechnęła się grzecznie — o to właśnie!: grzecznie! Nie powiedziała nic, ani tak, ani nie; — ciągle w tym zadreptanym kręgu myśli swych, zawsze tylko z tymi przeżutymi myślami; ćwiekowała życiowe zjawiska; wałkowała ten bezproblemowy problem: zmienność, zdrada, ambicja. Zawsze, i teraz też.