Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 1 (bez ilustracji).djvu/284

Ta strona została przepisana.

Rodzina Krotowskich z walnym sukursem powinowatych, bliższych i dalszych znajomych — masa panien: Zosie, Marylki, Krzysie, Tosie, Irki, Sabcie, Halinki, Władzie, Wandzie, Olgi, Andzie, Basie, Terenie — zeszła się na raut wigilijny w kawiarni Puchera — to była taka w tych latach wytrąceń zdrowo myślącego Galicjaka z ustalonego trybu centusiowego — polska, chciałoby się rzec: narodowa kawiarnia. Na stole stało sobie drzewko — sztuczne drzewko z zielonych wiórek — wielkości ołówka, na nim z połówek zapałek pociągniętych cynkweisem sprytnie zimitowane świeczki; w wazonikach to stało, w sztucznym, ze strzyżonego papieru mchu, zielonym, a ten wazonik, proszę, białą, gufrowaną bibułką odziany — jakby odwrócony tors baletniczki; takie to było; no drzewko! Dookoła obsiadła je rodzina — przystawiono stół do stołu i jeszcze do tych stołów stół — a i tak ciasno było; Cyprjan obok Wisi.
Bardzo było duszno, niewygodnie i sakramencko, jeśli by się już nietaktownie powiedzieć miało głupio.
Coś tam, jak to się mówi, przetrącono. Przetrącono więc, a potem — piwo, ciemne, bawarskie, lówenbreu. Fundował jakiś taki wuj, z tych, których się rzadko w życiu spotyka, nie składa się; suchy, chudy, siwe wąsy i brwi nie mniejsze od wąsów; oczu nie można było oderwać od tej twarzy pokiereszowanej w dwu kondygnacjach bujnymi wiechami; że się taki nie pomyli i zawsze wąsa podkręci — — a nie brwi! — wyszłoby na jedno. — Piją to piwo z naczyń kamiennych z przykrywkami blaszanymi, na wybrzuszeniach herby Bawarii i napisy sto-