że dziecko by go na rękach przeniosło z pokoju do pokoju; — co pani mówi? — że to do zadziwienia! —
Ale właściwie pani Kle przyszła z tymi gratulacjami, co to wiecie. — Posiedziała godzinkę i drugą, a o to spanie jej najwięcej, wyłącznie o to spanie, chodziło, gdzie będą nowożeńczy (tfy!) spali; — uśmiechała się, a oczy jej wystraszone latały w bezrytmicznym trzepocie, jak ptaki, gdy im kot do gniazda włazi — latały skwirząc jak dalekie, mokre świerszcze, dookoła niej, po wszystkich pokojach; ani na chwilę nie przysiadły na odjętej widzeniu twarzy, tylko wciąż latały dołem i górą, wskos i wspak— ich spłoszone brzęczenie słychać było w całym domu.
Tak te oczy, a co do spania to wogóle wcale spać się nie miało — bo o czwartej rano trzeba jechać do kadry, na Morawy; a przygotować też coś trzeba, do drogi przygotować, zwyczajnie; zleci jak nic. Zresztą nie byłoby po prawdzie i na czym spać — ani łóżek, ani pościeli; a, wiemy, tyle a tyle osób, niby Wisi rodzina najbliższa.
Pani Kle napozór spokojna; nawet oczy przysiadły na chwilę na śliskiej klamce zamkniętych drzwi — teraz były podobne do ważek, drżały na poziomo rozstawionych błonach skrzydeł jak miniatury samolotów; obliczały na rzęsach ile osób, czy wszyscy są w pokoju; są.
Lecz, gdy ją Cyprjan odprowadził przed dom— oczy jej przyssały się do jego czoła — górna warga wydłużyła się jej niepomiernie — w piersiach zerwało się pohamowanie wszelkie —: poczęła przeklinać Wisie i jego do dziesiątego pokolenia, dopiero jedynaste wyszło obronną ręką — przeklęła zasobem słów
Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 1 (bez ilustracji).djvu/343
Ta strona została przepisana.