spojrzeń i gestów — — szarpnięcie, churkot, sapanie — pociąg ruszył.
Cyprjan chwilę biegi obok wagonu — machał kapeluszem w stronę okienka zapłakanego do ostatka; gromady współbiegnących i te podążające naprzeciw ku innemu pociągowi — rozdzieliły go od małej suchej ręki, z której okapywała szara, zwiędła chusteczka.
Rosła pomiędzy nimi przestrzeń, wypełniała się parą, dymem i gęstniejącą, grząską nocą.
Mięsi się i tęsi ulica Marszałkowska błotem i ludźmi.
Nizko nawisie chmury jak mokre płachty budy cyrkowej — siąpią opustoszałym chłodem.
Gwiazd nie widać; skądże; wyższe piętra są już ślepe, oparami zasłonięte jak krepą. Umarłymi dachami wrastają domy w wilgotną, obślizgłą nicość.
Pusto. Rozpaczliwie. No — źle!
Na usta przypełzła jak glista z dalekich, niczyich zwojów mózgu śpiewka, ta śpiewka z dzieciństwa, głupia i nonsensowna:
— u kaczora złote pióra
— u kaczuszki złote nóżki
Z tym nuceniem bladym wymija Cyprjan przechodniów ciemnych na tle oświetlonych wystaw: skręca w prawą bocznicę; szuka napisu; upewnia się; takie te ulice jednakie.
Na rogu gromadka dziewcząt; palą papierosy; przy każdej mijanej sylwecie męskiej słychać: „może pójdziemy?“ — „chodź chłopczyku“ — „psiakrew“ —