prują zimną taflę powietrza — tu ciepło, zacisznie, przytulnie jak w szlacheckim dworku Miłaszewskiej — śpiewali sobie urzędnicy składnie unisono i na głosy — na szczęście, na zdrowie siedzącego w wyczekującej samotności kompozytora, najczęściej pewną piosenkę ludową, pięknie zharmonizowaną jak naprzyklad ta pieśń, będąca czymś w rodzaju hymnu narodowego Msika:
— — słu—uchaj Maryś, coś ci powiem,
mta — dana, dana — da —
wysmaruj se dupę łojem,
mta — dana, dana — da —
by, gdy wejdzie ciało w ciało,
mta — dana, dana — da —
żeby bardzo nie skrzy — pia — ło
mta — dana, dana da — —
Urocze i pamiętne momenty życia!
W wydziale plastyki znów dwu referentów i naczelnik (oczywiście) wydziału, o którym pod on czas nikt nie wiedział, że nie obrazami swych bogów słowiańskich, łechtąjących kolorowością swą i bojowym animuszem megalomanię narodową, lecz strzałami rewolwerowymi w Zachęcie Sztuk Pięknych wsławi swe nazwisko. Suchy, wysoki, twarz ostra z blond bródką, skład głowy (jakby się dziś rzekło) nordycki, Szwed czy Norweg — jakby przed chwilą wrócił z wyprawy polarnej na foki, wieloryby, pingwiny, białe niedźwiedzie; — witał się z wszystkimi bardzo grzecznie, swoistym gestem wyrzucał dłoń od piersi; spojrzenie czyste, niebieskie zpoza złotych okularów (— zawsze ta biała ropna plamka w przy-