Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/052

Ta strona została przepisana.

— nie, nie tak, upiera się Łukasz — to tak trzeba:
— st—ró—óż!! —
— acha, już wiem! —:
— st—ró—óż!! —
Poraź trzeci razem tę pointę wykrzyknęli:
— st—ró—óż!! —
— tak powinienem był zrobić — psiakość, że cię też wtedy nie spotkałem, psiakość! —
(— raz jeden później spotkałem Milę na wy kładzie kochanego Noaka — jak on wspaniale na tablicy, i jak momentalnie rysował style, przemiany— ona to pilnie przerysowywała — dostałem od niej ten zeszyt po... trzynastu latach! — ona wtedy tylko: ojczyzna, marszałek, wojna — zawsze tylko z oficerami — — to była zmora! — jeden taki niski zwłaszcza, przystojny oficerek — — a potem! —) — mówi:
— pokażże ten swój nowy tomik —
Gmera w olbrzymiej wyświechtanej tece (czarnej oczywiście!) — wyciąga podłużną książeczkę —
— o, proszę cię, — to są poezje sportowe, coś jak „Laur olimpijski“ lecz bardziej współczesne, awangarda w sporcie, rozumiesz? —
— rozumiem —
— zresztą epoka Nurmiego i Kusocińskiego to przebrzmiałe rzeczy, nie? —
— oczywiście; — ciekawie to ujmujesz — awangarda w sporcie, powiadasz?
Kartkuje tomik, ani jedno słowo nie dociera do świadomości; — najsłodziej:
— ale, ale — portretu swego tu nie umieściłeś —