Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/064

Ta strona została przepisana.

oficerów; tyle tylko, żeby w mijaniu powolnym zapamiętać tę twarz, odpomnieć: oczy, usta, zęby: poza tym była zbyt zwiewna i tylko ta zwiewność odbiła się na kliszy — nieco bezkształtna i nazbyt dziewczyńska, typu: mimoza, wogóle coś nierealnego.
A realnością w tej chwili, rozległą biodrzastą realnością była Irka; nazywał ją też Świteź. Wyzdradził kiedyś to przezwisko Rzykowskiemu — naco tenże opryskliwie i z wzmożonym drżeniem dolnej szczęki syknął:
— chciałby pan zamaczać palec w tej Świtezi —
— może —
Rzykowski trzasnął książką w stół, odwrócił się, wyjął z kieszeni grzebyk i począł przed okrągłym lustrem zawieszonym przy oknie zaczesywać skrupulatnie przedział na środku głowy.
Irka całe popołudnie, gdy tylko z biura wróciła, leżała na otomanie (przeważnie w białej sukni); siadał więc przy niej; gadali; to były bzdury Stale opowiadała o jakiejś maskaradzie, że na niej była przebrana za marchew, słowo daję taki kośtium — ruda peruka, zielona suknia na tym gipiura i to takie strzępiaste jak właśnie liść marchwi; że jej było ślicznie, cudnie! i wogóle było ślicznie na tej reducie. Potem o przyjaciołach petersburskich — jakiś pułkownik Mikołaj Taratjejew straszył wciąż, wszędzie go było pełno; piękny Niko. I tak tym trybem. I takie też nazwiska się jej tylko trzymały, z kiepskich wiecie, powieści, bo już ten Taratjejew jest dobry i że Mikołaj i że pułkownik; a zaś przyjaciółka: jedna: Pelagia Kokoszkiewicz, druga: Eulalia Tuczekalska; inne podobnie; słowo honoru trzeba dać, że to praw-