Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/198

Ta strona została przepisana.

kająca — — a już bab, admiratorek poety, tych bab od „ach“, „wspaniale“, „cudne“, „święto“, „cóż za szczęście“ — nie znosiła. Wiedziała dobrze czym to pachnie.

Wnet też zapachniało i to w taki deseń, proszę, nie bardzo tego.
A to tak:
siostra Wisi, starsza, tak już teraz wedle pięćdziesiątki, pobieżnie sumując, wróciła z Krakowa, gdzie spędziła kilka tygodni u swej koleżanki, właścicielki wcale sławnego maison de beaute; odmładzała się forsownie; naparzania, smarowania, hormonizowania (takie zewnętrzne, w maściach!), hennowanie; kremy, pudry, mydła, otrąbki, ondulacje, golenia, masaże; przepisy, recepty; gimnastyka i t. p. — Pomagało ile tylko pomóc mogło. — Ledwo, wyfiokowana, pełna ukrywanej chęci wywołania wrażenia, choć już i tak wszyscy klaskali: „jak ty świetnie wyglądasz“ — zasiadła do podwieczorkowej kawy — specjalność Wisi ta kawa wonna i smakowita — rozpuściła gębę na całego — a wogóle była ta pani, aktualnie już wdowa po wiceprezesie sądu — niska z dużą głową, pięknych t. zw. klasycznych rysach — specką od wszystkich etykiet i mariaży nielicznych już niestety domów panujących Europy, od derniecri mody, wojskowych dystynkcji, odznaczeń i orderów, oraz od wszelkich plot, skandali, kogorodzeń i ktokogorodzeń — a takie to już są, wiadomo, wyszczekane; obowiązkowo; — :
— wyobraźcie sobie, u tej Lei — to ta koleżanka, właścicielka zakładu kosmetycznego — masa