Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/204

Ta strona została przepisana.

forsowną pracę: od świtu do godziny szóstej popołudniu; rozgrzanie codziennie trwało długo; pierwsze zdania opornością, zrażały i zniechęcały. Dopiero mniej więcej po dwóch, trzech godzinach szło lepiej nieco i żwawiej; zawsze jednak denerwująco i męcząco; rzadko kiedy ponad trzysta wierszy dziennie; — po pierwszym rzucie — najważniejszym — skomponowanym w całości, kilka dni odpoczynku — i na nowo: opracowanie całości od a do zet; nie poprawki w pierwszym brulionie, lecz mozolne, pracowite, uparte przepisywanie zmienione całości; i poraź trzeci — i znów w całości, i znów wszystko od a do zet; wychodziło na to, że doba dawała osiemdziesiąt do stu wierszy jako tako zadawalających. Tak tedy całość dojrzewała plus minus w dziesięciu miesiącach, po których znużenie i zgorączkowanie dni sumowało się w apatię, bezwład, kolaps nieomal, w czym doszczętnie zatracała się radość z dokonanej pracy —
— w okresie pisania wszystko poza robotą było obce, dalekie, nieistniejące —
— wszelką przeszkodę — goście, wyjazdy, interesa, korespondencje — odczuwał jako krzywdę i obrazę; stanowczością, opryskliwością, odmową i nietaktami ratował się z opresji; wiedział, czuł co taka przeszkoda znaczy! — o ile codziennie na „rozgrzanie“ zużyć musiał parę, lub kilka godzin, to po przerwie choćby tylko tygodniowej — pierwsze dni pracy kalkulowały się fatalnie, destrukcyjnie, prawie deficytowo, bo w stosunku jeden do dziesięciu, t zn.: dziesięć godzin wprowadzania się w trans — odczytywanie poprzednich kart rękopisu, nawiązywanie