przeskakują zwinnie z wątłych gałęzi na konary — synogarlice wołają w stronę lasu u-kru, u-kru — — pod oknem w gnieździe uwitym puszyście pośród rozwidlin pnącej róży szczebiotają opierzone, na wylocie już, kowaliki, a na czwartej linijce — linijki są zielone jak młode szyszki świerkowe — widnieje zwiewny i kruchy tytulik, napis, motto: „tylko dla siebie“ —
Przed ostatnią stronicą wygrubia się papier: zasuszona gałązka wrzosu.
I to wszystko jest takie odległe jak romantyzm, jak sentymentalizm — jak zagubiona niebieska wstążeczka w hali maszyn; ciąg powietrza od rozpędzonych, migających pasów transmisyjnych porusza nią i zdmuchuje niepokojąco; lada chwila może ją zwiać pomiędzy koła, tryby i zęby stalowe — przemielony strzępek wypadnie na piramidkę odpadków i śmieci.
Cyprjan trzyma zeszycik pod umbrą lampy nocnej — nie czyta. Wpatruje się w linijki zielone pierwszej stronicy — są jak gęste druty telegraficzne, na których siadło czternaście jaskółek: to te litery ułożone w trzy słowa:
Tylko dla siebie...
I jest znów jak wtedy, gdy muzy — czy to było w śnie? — rozpierzchły się z krzykiem i piskiem — przerażone widokiem Cyprjana-koźlonoga — chwyciły się dłońmi ostatnich smug panowej muzyki, unoszącej się jak błękitny dym na powietrzu — i zwinnie jak po licznych drutach telegraficznych wspinały się wysoko na ostatnią linijkę tej stronicy — na kraj zeszytu — stąd, przycupnąwszy —