Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/256

Ta strona została przepisana.

Wiatr nawiewa strugi deszczu na szyby.
Głupio. On to tam jeszcze nic, może, niby po gazety, po pisma; więc; lecz jak jej się siusiać zechce? — nie powie i nie postanowi tak albo tak; onieśmielona i nieśmiała, tą pełną żywej płciowości, nieśmiałością; wiadomo; właściwie nic nie wiadomo.
I znów: — niech mi pan coś powie; — aha zapewne o ten dzienniczek chce zahaczyć; — lecz o tym też nie chce mu się mówić; — nic i już; — jest zupełnie zdeprymowany, w mieście czuje się fatalnie; serce wali; ból głowy; wypieki; dłonie spocone; gorączka czy co? — po diabła tu przyjechał!
Ta gruba sąsiadka już czwarte ciastko wsuwa; na zdrowie.
Jeszcze dwie godziny do odejścia pociągu; — bo dzisiaj już odjeżdża — — właściwie trzebaby przecież coś powiedzieć — jeśli nie powiedzieć, to chociaż gadać; — głupia historia; — rozmowa się nie klei, nie klei, nie lei — ei—;... noga moja w tej kawiarni cholernej nie postanie — nigdy! — — tak się nicnieznacząco myśli; — ani jednego zdania z sensem; — oszalejemy tu obydwoje — jeśli to dłużej tak potrwa — oszalejemy!
Nareszcie! Ruchliwa ulga! — Deszcz przestał padać; coprawda ćma już zupełna — jakżeby nie? — przecież to już, o, proszę, ósma czterdzieści, a po czwartej tu przyszli! — — Może się trochę przejdziemy? — nie znam miasta; — ja też nie; ale tak choć zgrubsza; — jest tu taki wcale ładny półparczek — półskwerek — no to tam może? — dobrze.
Poszli; zaraz tą uliczką na lewo — trochę pod górę, ale niebardzo, a potem schodami wzdłuż owo-