Julek poszedł za dobrą radą; kupił krawat, a prócz niego jeszcze spinki niebieskie i chusteczkę ciemno-popielatą w wąskie granatowe szlaki (wszystko płatne po pierwszym —).
Potem już nie rozmawiali; zmęczenie ssące odebrało wszelką jasność myśli i starło resztkę pobudliwości potrzebnej do wymiany zdań jako tako sensownych. Otumanienie zdecydowane.
Zresztą było gorąco i duszno; miasto zadymione ciążyło na czaszce i piersiach. Parno. Serce biło z wysiłkiem, tłoczyło w żyły krew gęstą i rozprażoną. U marynarki olbrzymiego Julka hojdał się śmiesznie mały pakuneczek zawieszony na guziku: to krawatka niebieska w srebrne pasy i te drobiazgi.
W oknie sklepu z ptakami całowały się dwie papużki bardzo kolorowe; gil łuskał grubym dzióbem ziarna na dnie klatki; w szklanym kloszu krążyły sennie złote rybki pośród przygniłych wodorostów.
Zanosiło się na burzę. Niezawodnie.
Ociężale wspinali się ulicą podgórną ku lirycznemu skwerkowi. W dzień robił raczej wrażenie łączki ogrodzonej dla kóz. Aleje i ścieżki wyłożone popękanymi płytami kamiennymi, które może kiedyś były prostokątne, ale to musiało być dawno, wywoływały poczucie nieładu i zaopuszczenia. W ćmie to wszystko inaczej wygląda; lada lampa gazowa ma w sobie elementy romantyczne; ale w dzień skwarny, zmęczony — do niczego! W kącie skwerku gromada bezrobotnych przypatrywała się grającym w karty — siedzieli okrakiem na ławie — z wysoka tłukli tromfami; śmiechu było dość, bo ktoś wyszedł
Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/298
Ta strona została przepisana.