Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/330

Ta strona została przepisana.

i bezrobotni. Pazurami wydrapane jamy, popodpierane przegniłymi belkami, dziury okienne gazetami i szmatami zatkane, otwory drzwi deskami zastawione. Jaskiniowcy dwudziestego wieku; ludzie zepchnięci na samo dno. Infernalne egzystencje; piekło.
Jak ukryć ten wstyd, że się jest też człowiekiem?!
Robotnicy patrzą tępo przed siebie; czasem któryś zagada; bez znaczenia; bo i poco? bo i co? —
— ja też tak — chudy, wysoki, z wąsiskami obwisłymi, kciukiem lewej ręki wskazuje przez szybę na nory przypominające w tej chwili mieszkania-jamy anachoretów w Tebaidzie — — ja tu dwa — chowa kciuk, wyciąga wskazujący i duży — dwa —
I nic.
— pięciuset mają zredukować — młody, wygolony lecz zarośnięty, zawęglony; mydło kosztuje;— pięciuset —
— e, pięciuset? na kopalni? —
Nic. Kilka zaklęć. Westchnienie.
Milczą.
Tym żywiej zaczyna się wypromieniać fosforyczne skrzyżowanie myśli nawierzchnich i głębinowych. Rozbłyskują widocznie, niemal dotykalnie. W takt dygotu wagonu tramwajowego i rozhuśtanych rzemiennych chwytek z biało emaliowanymi strzemionami — w rytm skośnie umykającego obrazu — od zarosłych chwastami wydepcin po zadymioną mglistość widnokręgu rozgrywa się skupiony ludzki dramat: od powietrza, głodu, ognia i wojny — — przepowiadają się udręki zaprzepaszczoną, przeklętą na wieki wieków litanijnoścą: