Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/335

Ta strona została przepisana.

nie! — prawda Julek? — no widzisz; — lecz ty znów swoje: kosztować to tam będzie, to kopulaste, tyle a tyle milionów — a to znaczy ukradziony chleb, ukradziony opal, ukradzione lekarstwa, ukradzione odzienie, ukradziona radość wszelka, ukradziony uśmiech chudej, owrzodzonej twarzyczki dziecka. Złodzieje! — Nie płacz! nie rozkrwawiaj rąk o szorstkie, zadrowe deski parkanu otaczającego piękny plac sportowy; sport to zdrowie; uszanuj! — nie mogę, nie mogę! — jest coś przerażającego w tym, że ludzie z wielkich gmachów, jasnych, strojnych i ciepłych, tak ciepłych, że w zimie okna otwierać trzeba, bo byłoby za duszno, że ludzie ze stu pokoi rządzą ludźmi gnijącymi w zaduchu nor, w których kulą się w wilgoci jak stonogi — w głodzie, lodowatym tchnieniu mrozu i śmierci rozdygotani! — Podnosi siną z mrozu, atletyczną pięść — wysoko ponad parkan — na popielatym tle nieba czerni się i zasłania sobą całe miasto: — syci, rządzący, odprawiający nabożeństwa, wychowujący ludzkość na mord i śmierć, na męki i zniszczenie — bogiem waszym jest Wielki Łotr. Krzyczał!
Tramwaj zapiszczał przewlekle na zakręcie; jeszcze dwie stacje.
Wysiadają.
Żegnają się z robotnikami podniesieniem lewej pięści.
Idą jeszcze spory kawał pustką.
Kilka odrapanych domów, nierównych, podejrzliwych.
Boczna uliczka — na prawo ceglany, nadżarty,