Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/338

Ta strona została przepisana.

Mila leżała w bocznym pokoju. Blada, niewyspana; oczodoły zwiędłe i pożółkłe.
Przyjechała pół godziny temu.
Drżała.
Usiedli, Cyprjan i Julek, na brzeżku otomany; pochyleni naprzód; milczą; w oknie od podwórza dzień wytrzepany i kruchy jak błonka lodu w koleinie; za lada ruchem pęka i rozsypuje się w zimne, szklane drzazgi, opadając dźwięczy pajęczo jak owo dzwonienie w uszach; taki dzień; — w ogóle jest jakby się czekało na odjazd pociągu, odjazd w sprawie bardzo przykrej, pogrzeb, rozprawa sądowa, mobilizacja.
Julek wyszedł, na papierosa, żeby tu nie; lecz to nie to, po prostu: niedowytrzymania; sam się przed sobą tłumaczy, w mętnym zakamarku myśli, że taki, hohoho, delikatny, nie chce przeszkadzać.
Milczenie.
Dopiero po chwili:
— An —
— Milo —
— ucałuj mnie —
Przepełniony był tkliwością gorzką i słoną. Ucałował niechętnie, z przymusem; nie w porę ten wyraz czułości i jakoś pożegnalnie. Pogłaskał ją.
— An, gdybym — —
— cicho, maleńka, cicho —
— wiesz jakie chuchro ze mnie — — zresztą czuję, że mnie już nie kochasz — to mi odbiera wszelkie siły, wszystko, wszystko — widzisz, poczucie potrzeby więcej znaczy, kochany, niż...