Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/347

Ta strona została przepisana.

łby końskie; wiatr zmiata pył, słomę, papiery — wskos pod ściany.
„Jedziemy?“ — Adres.
Bruk kanciasty i wyboisty; psiakrew; przedmieście tu już, panie szanowny, to ktoby tam dbał; magistrat? asfalt? — jeszcze czego!
Pudło podskakujące na kocich łbach i dziurach; resory chrzęszczą; kopyta tłuką nierówno, podrywami.
Cyprjan kuli się i rękami podtrzymuje wrażliwy i trwożący brzuch; wyleczony; lecz pamięć w nim została, pamięć gnieżdżącego się bólu. Więc skulić się, żeby tak nie telepało.
Stąd jeszcze kawał drogi. Dopiero wiadukt; pohukuje i dudni sklepienie; — teraz ta ulica z rudymi jatkami po prawej.
Prosto i na lewo. Puste place; bajora; śmietniki; parkany z desek podgniłych od spodu.
Zwęża się ulica; powoli; trzeba wyminąć tramwaj; końcowa stacja tramwajowa; konduktor przekłada pręty kontaktowe i odwraca tablice. Dzwoni kilkakrotnie.
Dorożkarz upewnia się jeszcze raz: ulica? numer? — no to tędy, możemy skrócić.
Nowa dzielnica; domki przeważnie parterowe i jednopiętrowe; w ogródkach; w klatkach z żelaznych sztachet pośród betonowych słupków, w drucianych siatkach. Pusto jeszcze na grzędach i rabatach; zabrudzone, mokre trawniki; kupki nawozu i piasku.
Pełno krótkich, bocznych uliczek — osiedle całe jakby schwycone w sieć rybacką.