Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/348

Ta strona została przepisana.

Tak, tak — tu; koło tego wielkiego budynku — tak; tu za garażem. Widać już — o, to tamten żółty, ze skośnym dachem; numer...
Tutaj!
Wspomnienie wielkiej miłości, tu doznanej — tu, w obliczu znanych budynków, domów, drzew, ogrodów, perspektyw — uderzyło w Cyprjana jak gorący wiatr; otwartymi ustami chwytał powietrze.
Boczne schodki. W mosiężnym obramieniu wąski skrawek papieru — imię i nazwisko, ręcznie wypisane. Palec dotknął kościanego guzika — dzwonek — zaterkotał.
Teraz wyjdzie z pokoju (pośpiesznie ręką przejedzie po fryzurze, albo nie, zawiąże chustką tak, że końce będą zwisać z boku; wtedy na tej kamienistej drodze, też taki zawój) — podejdzie szybko i cicho — zapyta tuż przy drzwiach, nasłuchująco: „kto?“ — „to ja, Milu, to ja“ — — pośpiesznie, rozdygotanymi palcami otworzy — dźwięknie łańcuch, zatrzask, zamek — „An“, „An“, „An“ — — Do nóg jej padnie — umiłowanej, jedynej — stopy jej całować będzie!......
Już... już! — Kroki... i tak właśnie: klucz, łańcuch opada, uderza o drzwi... Czyjś głos... czyj — nie jej! — nie Mili! — — To . . . . . . córeczka jej . . . . . ; — — więc przywitać uśmiechem — żartobliwie — takim zwyczajnym „no cóż tam“, „jakże się masz“, „cóż słychać“ —
— nie mógł, już nie mógł. Dziewczynka zapłakana, oczy zapuchnięte, buzia w czerwone plamy — jakby duże liszaje —
— gdzie, gdzie mama? —