Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/365

Ta strona została przepisana.

W całej atmosferze drżało przynaglenie, niepokojący i wprost trwożący imperatyw. Należało przeczuwać... lecz na to już nie było czasu. — Więc pracował do ochwatu ręki, do mrowienia, które wytrącało pióro z palców. Książka wyrastała dostatnio, sporo i wedle zamierzonego planu architektonicznego; najlepsze stronice były te — jak zawsze — które pod naporem nagłych spięć wyrastały samorzutnie i samoszczytnie; niewołane słowa i sytuacje układały się wzorowo i krystalizowały mineralogicznie, nieomylnie więc.
Południowymi godzinami, rozległymi wiosennym firmamentem i grząskimi miękim, zapłodnionym ciałem ziemi — wychodził naprzeciw córki, która wracała ze szkoły (— syn był już na uniwersytecie —). Radowały go te momenty, gdy znużonej i zarumienionej drogą Hance, odbierał torebkę z książkami; gdy szedł z nią powoli przez las po schodach cieni i świateł; gdy mu zwierzała swe troski, nikłe niby to, lecz dla niej ważne i istotne; troska równa trosce, a troski szkolne są deprymujące, czad ich snuje się nad życiem długo; szkoła to z dnia na dzień popełniane morderstwo na dzieciństwie i młodości. Forma szkolnictwa wynaturzająca się z dniem każdym to jedna z trzech zbrodni popełnianych na ludzkości.
Te południowe, leśne chwile napełnione jak grzechotka dziewczyńskim głosem — to były jedyne chwile wytchnienia.
Naogół — napór sprzeczności i niepokojów tego okresu był jednak straszliwy. Nieustający stan oblężenia woli i rozumu.