Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/398

Ta strona została przepisana.

raz w tym roku; i znów: tam jeszcze śpią w mule wzdęte i śliskie.
Pociąg sapie i drży — pod górę tak się pnie skalistą, stromą. Olbrzymie zwały głazów; przepaście; skośne piargi — — tam w dole wije się syczący, skrętami sinymi pobłyskujący wąż rzeki; stąd żmijowy, wąski; struga.
Wiadukty; tunele.
Obrzydliwy, przygniatający mrok.
I nagle tak obco, daleko i obco — — dokąd? po co?
Niepokój dni przedwyjazdowych i pierwszych godzin podróży, złagodzony i odprężony południem i rytmem pulmanów — nanowo zatelepał Cyprjanem.
Wrogość we wszystkim i skazaństwo nieodparte.
Właściwie szkoda wogóle myśleć; wszystko jest zadecydowane; bez odwołania.
Skoczyć na łeb na szyję — załatwić co jest do załatwienia — zrobić — skończyć — wrócić — i... rozpocząć na nowo; prowadzić dalej... bo... no, bo niema powrotu, i być nie może.. chyba, że...
O tę odrobinę jasności tylko idzie, o to tylko, aby przecież było lepiej... tobie, mnie, i — wszystkim — —
Pociąg wysunął się z tunelu ostatniego — dyszy pod górę — pełznie w dogorywającej zorzy — już i w ślepocie rozwleczonej po całej niewidnej ziemi —
Powoli myśl o Maurze zasłania wszystkie bliższe i dalsze plany; — ona to ten rezultat pierwszy —
Siódma — ósma — dziewiąta — — jeszcze dwadzieścia sześć minut — a, że spóźnienie — więc czter-