Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/403

Ta strona została przepisana.

— to prosektorium; tam w głębi zakład ginekologiczny —
— takie to miasto? — szpitalami wita i smętarzem —
— tu na prawo koszary —
Uśmiechnął się; wszystko do maści.
Stop.
— proszę; — auto zaczeka, pojedziemy do...

Dom przed którym się zatrzymali, willa raczej, taki właśnie autochtoniczny, z krużgankiem podcieni wokół piętra niskiego —; przed domem ogródek — dwie tuje za żelazną furtką; przy bramie latarnia żelazna. Naprzeciw znów taki olbrzymi gmach; nie pyta, to widać, że to szpital; nawet czuć w powietrzu lizoform czy coś takiego.
Maura stoi na drugim schodku przed bramą. Cyprjan przed nią — twarze ich są prawie na jednej wysokości. Przechylił się ku niej, ku tym małym wydętym wargom, czerwonym (...same one są sztandarem...) — ucałowała go mokrym wnętrzem ust — dotknął wargami zębów; duże, równe... odmienne...
Odsunął się; uśmiech obcy nieco, wymuszony; ten jego uśmiech.
Weszli.
Na parterze; na prawo; kilka pokojów — komnatki raczej — sklepione; okna romańskie. W dwu przyległych izbach tapczany; już zasłane; mebli niedużo; najpotrzebniejsze; mimo to wrażenie ciasnoty. Wszędzie kwiaty; dużo; w wielkich flakonach; to stąd; —: konwalie, bratki, tulipany — duży pęk