Przymknął oczy; raził je blask prostopadłego dnia.
Tak... wszystko przejdzie... jak i to przeszło... ale co? ...no, jak i to życie...
Z trudem przypomniał sobie to słowo; równocześnie odniósł wrażenie, iż nagle schudł i wydłużył się; nie było to uczucie nieprzyjemne; zadziwiło tylko... więc: życie — młodość — miłość — poezja... poezja, to właściwy sens wszystkiego... treść... trwałość... ona jedna pozostanie, poza wszystkim, poza mijaniem — — — Zaniepokoiła go nagle myśl, że przecież rękopis, cały, gotowy — trzebaby przepisać... to już wszystko Wisia załatwi — — — Uspokoił się... ona to potrafi przeczytać... zawsze tak doniczego pisał... A z kaligrafii zawsze niedostatecznie — — — Więc właściwie dobrze wszystko, bardzo dobrze... poeta przy robotniku... za życia i po — — znów tak trudno wygrzebać z pamięci to słowo!... i po śmierci... to najwłaściwsze miejsce, jedyne...
Otworzył oczy; poszarzało znacznie.
Trumna na sześciu ramionach — stała na barykadzie — tak wysoko — tak bardzo wysoko — triumfalnie! — I dojdzie... i dojdzie... i oni dojdą gdzie trzeba... Ze znacznej odległości jeszcze lecz już całkiem wyraziście wsącza się w świadomość nieustający szum spadających ze skał wód daleki jeszcze, jakby echo raczej — lecz odtąd trwać już tak będzie raz słabszy raz silniejszy — szum nieustępliwy; muzyczne tło tych wszystkich godzin.
Z całego życia odpływającego szybko i niewstrzymanie poczyniły się teraz olbrzymie prostokątne klisze — tu od barykady sięgają po ten błękit
Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/446
Ta strona została przepisana.