Strona:Zgon Oliwiera Becaille (Émile Zola) 016.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

rego rozbity zegar bez wahadła wskazywał godzinę dziesiątą minut sześć. Okno wychodziło na ulicę Dauphiné, głęboką i czarną. Cały Paryż przewalał się na nią i to wśród takiego zgiełku, żem słyszał, jak od niego szyby brzęczą.
Nie znaliśmy w Paryżu oboje ani żywej duszy. Ponieważ przyspieszyliśmy nasz przyjazd, oczekiwano mnie więc w mem biurze dopiero w najbliższy poniedziałek. Odkąd leżałem w łóżku, szczególne wrażenie wzbudzało we mnie to uwięzienie w nieznanym pokoju, do którego wtrąciła nas podróż, oszołomionych jeszcze piętnastoma godzinami jazdy kolejowej, otumanionych zgiełkiem ulicznym. Żona moja pielęgnowała mnie z tym samym co zawsze uśmiechem dobroci; czułem jednak aż nazbyt dobrze, jak bardzo musiała być stroskaną. Od czasu do czasu podchodziła ku oknu, aby wyjrzeć na ulicę, poczem wracała wybladła, przerażona ogromem tego Paryża, w którym nie znała ani jednej cegiełki, a który huczał dokoła nas tak straszliwie. Co ona pocznie, jeśli się nie obudzę?... Co się z nią stanie w tem olbrzymiem mieście, samą, bez żadnej opieki, nieświadomą niczego?...
Ująwszy jednę z rąk moich, bezwładnie z brzegu łóżka zwisłą, poczęła ją całować, powtarzając jakby w obłędzie:
— Oliwierze!... Odezwijże się!... Mój Boże!... Umarł!... umarł!...
Jednakże śmierć nie jest nicością zupełną,