Strona:Zgon Oliwiera Becaille (Émile Zola) 026.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

żonie. Wtem śmiech małej Dédé pobudził mnie do gniewu.
— Czego ty się śmiejesz, głupia — ofuknęła ją matka. — Ej, każę ci stać w kącie! Dalej!... mów, czemu się śmiałaś?!
Dzieciak zaczął kręcić: ona się nie śmiała, kaszlnęła tylko. Mnie jednak przemknęło przez głowę, że musiała pewno zobaczyć, jak Simoneau nachylał się ku włosom Małgorzaty, i to ją rozśmieszyło.
Zapalono lampę. Wtem rozległo się pukanie.
— Ach! otóż i pan konsyliarz — ozwała się stara kobieta.
Był to lekarz w rzeczy samej. Nie tłómaczył się wcale z tak spóźnionego przybycia. Musiał zapewne zrobić niemało piętr w ciągu dnia. Lampa widocznie bardzo słabo oświetlała pokój, bo zapytał:
— Czy ciało jest tu?
— Tak, panie — odrzekł Simoneau.
Małgorzata podniosła się. Pani Gabin kazała wyjść Dédé, gdyż dziecko nie potrzebuje być obecnym przy takich rzeczach, następnie zaś usiłowała odprowadzić moją żonę pod okno, aby jej oszczędzić przykrej sceny.
— Czy może poświecić panu lampą? — zapytał Simoneau uprzejmie lekarza.
— Nie, to zbyteczne — odrzekł tamten.
Co?!... Zbyteczne?!... Ten człowiek miał życie moje w swych rękach i uważał za rzecz zbyteczną przedsięwziąć dokładne badanie?!... Ależ ja nie