Strona:Zgon Oliwiera Becaille (Émile Zola) 031.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

chwili wytłumaczyć. Rzekłbyś: przenoszenie jakiegoś dużego sprzętu, obijającego się po drodze o ściany schodów zbyt ciasnych. Wnet jednak zrozumiałem, posłyszawszy nowy wybuch płaczu Małgorzaty. Była to trumna.
— Za wcześnie przyszliście — odezwała się pani Gabin tonem gderliwym. — Postawcie to tam, za łóżkiem.
Któraż więc była godzina?... Dziewiąta zapewne... A trumna była już na miejscu... I oto widziałem ją myślą wśród czarnego mroku: nowiutką, z ledwo ociosanych desek... Mój Boże!... Więc koniec ten był nieunikniony?... wyniosą mnie w owej skrzyni, którą tam czuję u mych stóp?...
Wtem spłynęła na mnie ostatnia już, jakiej spodziewać się mogłem, radość. Małgorzata, mimo swego osłabienia, postanowiła mi sama oddać ostatnie posługi... Sama, z pomocą starej, poczęła mnie ubierać, okazując mi przytem czułą troskliwość małżonki i siostry. Ilekroć oblekała mnie w jakąś część ubioru, czułem, że jestem raz jeszcze w jej ramionach. Przerwała wreszcie tę robotę, nie mogąc zapanować nad wzruszeniem, i podchwyciwszy mnie w objęcia, oblała mnie łzami, ściskając. Czegożbym nie dał, by módz odwzajemnić jej uścisk i krzyknąć: — „Ja żyję!...“ — pozostałem jednak bezwładny, powolny wszystkiemu, co ze mną robić chciano, jak kłoda bez życia.
— Źle pani robi... to wszystko na stracenie... — zwracała jej uwagę pani Gabin.