Strona:Zgon Oliwiera Becaille (Émile Zola) 032.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pozwól pani... Chcę go ustroić w to, co mamy najpiękniejszego...
Domyśliłem się, że mnie pewno ubiera jak niegdyś do naszego ślubu. Posiadałem jeszcze te suknie, miały mi one w Paryżu służyć tylko na wielkie święta. W końcu jednak padła na fotel wyczerpana wysiłkiem.
W tej chwili dał się słyszeć głos pana Simoneau. Musiał wejść co tylko.
— Są na dole — szepnął do naszej sąsiadki.
— Dobrze, w samą porę — odparła pani Gabin zniżonym również głosem. — Zawołaj ich pan, czas skończyć.
— Boję się wybuchu żalu tej biedaczki... — znów szepnął.
Stara jakby się namyślała przez chwilę, aż rzekła:
— Słuchajno pan, panie Simoneau, musi ją pan, choćby przemocą, do mego pokoju zaprowadzić... Ona tutaj nie może pozostać... Oddamy jej tem tylko przysługę... Tymczasem ludzie się tu załatwią raz, dwa...
Słowa te ugodziły mnie w samo serce. A cóż się dopiero musiało we mnie dziać, kiedy mnie doleciały odgłosy walki, jaka nastąpiła teraz... Simoneau podszedł ku Małgorzacie, błagając ją, aby opuściła pokój.
— Przez litość — nalegał — pójdź pani ze mną, oszczędź sobie bezpożytecznego bólu!...