Strona:Zgon Oliwiera Becaille (Émile Zola) 036.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czekajcie no jeszcze — zawołała pani Gabin. — Przyrzekłam żonie, że mu włożę poduszkę pod głowę.
Lecz posługacze nie mieli czasu, któryś z nich wtłoczył mi poduszkę pod głowę brutalnie. Drugi szukał młotka na wszystkie strony, klnąc. Pokazało się, że go zapomnieli na dole, trzeba było poń zejść. Wreszcie nakryli trumnę wiekiem i dwa uderzenia młotka wbiły pierwszy gwóźdź, przejmując mnie od stóp do głowy dreszczem. Stało się, przestałem należeć do żywych. Teraz gwoździe poczęły się w drzewo wpajać jeden po drugim, wśród stuku młotka, spadającego na nie rytmicznie za każdym razem. Rzekłbyś: służba sklepowa pakuje w magazynie suszone owoce z niefrasobliwą zwinnością. Odtąd też wszystkie odgłosy poczęły mnie dolatywać rozlane i zgłuszone, brzęcząc w dziwny sposób, jakby sosnowa trumna zmieniła się w pudło olbrzymiej harmoniki. Ostatnią przestrogą, jaka mnie doleciała przy ulicy Dauphiné z ust pani Gabin, były słowa:
— A schodźcie powoli i nie wspierajcie się o poręcz na drugiem piętrze, bo zepsuta.

Niesiono mnie. Miałem wrażenie, że płynę po rozkołysanem morzu. Od chwili tej zresztą wspomnienia mje[1] stają się coraz niewyraźniejsze... To tylko sobie przypominam, że jedyną rzeczą, jaka mnie całą drogę zaprzątała w niedorzeczny i machinalny jakiś sposób, było usiłowanie zdania sobie sprawy, którędy zdążamy na cmentarz. Nie znałem

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – moje.