Strona:Zgon Oliwiera Becaille (Émile Zola) 048.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

przestałem nad sobą panować i ukąsiwszy się w rękę z całej siły, począłem pić krew własną podniecany bólem i orzeźwiony tym płynem słonym, ciepłym, co zwilżał me wargi. Zabrawszy się teraz oburącz z dziką jakąś zawziętością do gwoździa, zdołałem go wreszcie wyrwać.
Od tej chwili wróciła mi wiara w me ocalenie. Plan mój był prosty. Zagłębiłem gwóźdź w wieku i ryłem nim najdłuższą, jaka się tylko dała, linię prostą, rodzaj płytkiego na razie cięcia. Ręce me się kurczyły z całej siły, natężałem się wściekle. Skoro mi się wydało, że drzewo jest już dość głęboko wyżłobione, przyszedł mi koncept odwrócić się i na brzuchu, podparłszy się na kolanach i łokciach, plecami i krzyżem zaatakować nadciętą deskę. Niestety! — wieko trzeszczało, ale nie pękło. Nacięcie nie było jeszcze dość głębokie. Musiałem ułożyć się napowrót wznak i kontynuować poprzednią robotę, co kosztowało mnie trudu niemało. Nakoniec ponowiłem drugą manipulacyę i oto — wieko pękło tym razem przez całą swoją długość.
Zaprawdę nie znaczyło to wcale, abym już był uratowany, nadzieja jednak zalała mi serce błogością. Przestawszy naciskać deski, leżałem czas jakiś bez ruchu, z obawy narażenia się na to, że ziemia zwali się na mnie i udusi mnie. Mój projekt obecny zasadzał się na tem, aby posługując się trumną niby rodzajem ochronnej budki, wiercić w glinie otwór. Nieszczęściem praca ta, przedstawiała znaczne