te miały silny niekiedy nalot niemiecki, a urzędowe statystyki niemieckie fałszywie pomniejszały siłę żywiołu polskiego. „Nie należało się bowiem łudzić — pisał na ten temat Marian Seyda — jakoby w Waszyngtonie na kwestię polską tak patrzono, jak to sobie wyobrażało społeczeństwo nasze w kraju i zagranicą.
Przeciwnie, potwierdzały się nasze obawy, że, gdy w Ameryce mówiono o państwie polskim, jego ludności »bezspornie polskiej« i jego »wolnym, bezpiecznym« dostępie do morza, myślano nie o wcieleniu do Polski ziem, dających jej bezpośrednie oparcie o morze, lecz o neutralizacji Wisły”. Potwierdza to w całej pełni koronny świadek tych wydarzeń, Roman Dmowski. We wrześniu 1918 r. spotkał się on z prezydentem Wilsonem, przedstawiając mu stanowisko polskie w sprawach granic. Po rozmowie stwierdzał: „Obawialiśmy się, że sprawa w Ameryce stoi źle, ale nie przypuszczaliśmy, że tak źle, jak się okazało. Sekcja polska Komisji House’ a [jednego z najbardziej zaufanych doradców prezydenta — H.Z.] miała z góry instrukcję, ażeby się ziemiami zaboru pruskiego wcale nie zajmowała. Znaczy to — zauważał dalej Dmowski — że ci, od których instrukcja wyszła, nie mieli wcale zamiaru poruszać na konferencji pokojowej sprawy oderwania ziem Zaboru pruskiego od Niemiec i spodziewali się, że ta sprawa nie przyjdzie wcale pod dyskusję”.
Rozejm w Compiègne z 11 listopada obaw tych bynajmniej nie rozpraszał.
Mimo zabiegów polskich pomijał także całkowicie sprawę zaboru pruskiego. Co więcej, na zasadzie wyjątku przewidywał, że ewakuacja wojsk niemieckich ze wschodu, zagrożonego przez „bolszewizm”, nastąpi w terminie późniejszym, niż z innych obszarów okupowanych, mianowicie „z chwilą — jak to formułował art. XII rozejmu — gdy alianci uznają moment ewakuacji za właściwy, biorąc pod uwagę sytuację wewnętrzną tych obszarów”. W ten sposób w pierwszych, najtrudniejszych tygodniach organizowania się państwa i kształtowania jego granic otaczały je z trzech stron kleszcze niemieckie.
W sposób nie mniej palący domagał się rozwiązania problem kształtu ustrojowego państwa. I w tym wypadku radosny entuzjazm pierwszych dni niepodległości nie mógł przytłumić na dłuższą metę potrzeb i dążeń mas ludowych, w miarę upływu wojny coraz donośniej manifestowanych, a w roku 1918 przybierających charakter zapalny. Powszechna bieda, często głód, brak pracy, spekulacja, niepokój o rozproszone rodziny, głęboka troska o niepewne jutro — wszystko to sprawiało, że ogólna radość z odzyskanej niepodległości mieszała się z niepokojem, nadzieje z obawami, wiara w Polskę wolną i sprawiedliwą z niepewnością, jaka będzie ona naprawdę. Wincenty Witos odnotował w swych wspomnieniach — jeszcze w czasie wojny — swego rodzaju dwugłos chłopski na temat przyszłej niepodległej Polski. Był to najpierw głos polskiego chłopa spod Wadowic, żołnierza austriackiego, któremu — nawet na froncie — wiosenne zmartwychwstanie w przyrodzie przywodziło na myśl zmartwychwstanie swej Ojczyzny. W liście do żony przekazywał jej słowa nadziei, że ta „nasza Polska” także zmartwychwstanie, a wojna rychło się skończy.
„Teraz — pisał — podczas majowego nabożeństwa proście tej Matki Boskiej o zmartwychwstanie dla naszej Polski i jak najrychlejszy koniec wojny”. Nieco później, w czasie swej podróży w pierwszych dniach listopada 1918 r. z Krakowa do Lublina i z powrotem, odnotował Witos głos inny, chłopa spod
Strona:Zielinski Historia Polski-rozdzial2.djvu/003
Ta strona została przepisana.