le obtarganym kożuchem, zawsze jednem groził stary:
— Nigdy ci już, Michałku, nie będę o Szwedach gadał — i Michałek pokorniał, jak trusiątko, całował zakrystyana w rękę a choć brała go ochota uciec do stada, to tylko ukradkiem ku koniom spoglądał, cierpliwie zaś nauk Piotra słuchał, byle posłuszeństwem wprowadzić go w dobry humor i dowiedzieć się raz jeszcze, jak to było pod Kirchholmem, kiedy hetman Chodkiewicz topił Szwedów w morzu.
— Szwedzi uciekali przed naszymi, bo ich tęgo prali, i wyśta prali też, prawda, tatulu? — przymilał się Michałek, który ojcem Piotra nazywał.
— Juści że uciekali, co ino mieli sił, bośmy im tęgo na pięty następowali. Woleli w wodę skakać, jak żaby, żeby się prędzej do okrętów dostać, niż łby na polskiej ziemi zostawić.
— A duża była ta woda, tatulu, tyla, co nasze błonie?
— Głupiś! mówiłem ci, okiem nie przejrzysz z brzega do brzega. A trza, abyś wiedział, że ta woda gorzka jest, słona, całkiem paskudna, ani wytrzymać w gębie, tylko wypluć musisz.
— Konie zaś też tej wody pić nie chciały?
— Ale! gdzieby ta piły. Tobie tylko konie we łbie, wolałbyś pytać o pana hetmana Chodkiewicza, o szlachtę albo zgoła o nas, ciurów,
Strona:Zofia Bukowiecka - Michałek.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.
— 19 —