bydlę włazi w niwę, której granic nikt nie strzeże.
Umiał ksiądz proboszcz pięknie i rzewliwie do parafian swych mówić, słuchał też cały kościół słów jego z wielką uwagą, a Michałek to zgoła dotąd wybałuszał oczy na kaznodzieję, aż mu z nich dwa strumienie łez trysnęły i lały się potem chłopakowi ciurczkiem po gębie, on zaś nic na to nie zważał. Byłby nieraz sam jeden w kościele został, bo ludzie wysypywali się przez wielkie drzwi na cmentarz, a sierota klęczał jeszcze w kącie i nad słowami księdza rozmyślał.
— Przyjdzie dopust Boży — powtarzał za proboszczem — ani chybi, przyjdzie, skoro tak jegomość powiadają.
Aż i przyszedł dzień sądu na Polskę.
Zdarzyło się, że Michałek nocował cały tydzień przy koniach, dawno więc nie widział opiekuna. Patrzy, idzie zakrystyan przez błonie i tak kijem wymachuje, jakby chciał całą wieś wyganiać z chałup.
— Co wam to, tatulu, kaj idzieta albo li po co? — zawołał chłopak, którego Piotr zrazu dojrzeć nie mógł z za źrebców.
— Między ludzi z wielką nowiną idę, że Szwedy, co my ich pod Kirchholmem bili, napowrót do nas lezą i pono już kawał Polski zabrali.
Strona:Zofia Bukowiecka - Michałek.djvu/36
Ta strona została uwierzytelniona.
— 32 —