Strona:Zofia Bukowiecka - Michałek.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.
—   67   —

cie, jakoście nigdy nie krzywdzili! — wołał Michałek.
Panu Piotrowi wypadł kij z pięści na te słowa chrzestnego syna. Stanął zziajany po środku izby, rozkrzyżował ręce, jakgdyby cały świat na wielkie dziwowisko zwoływał, i krzyknął z całych sił.
— Szwedów potopiłeś, na bagna, nie do Leżajska ich zawiodłeś? tyś tego dokazał, Michałku? prawdę zaś aby rzekłeś? gadaj, bo nie strzymam i buczyć zacznę, jako buczałeś nieraz, biedny sieroto, po moim kochanym kumie Wojciechu, świeć, Panie, jego duszy.
Zakrystyan przysiadł na ławie, gdyż wprzód gniew, a potem rozczulenie odjęły mu ze wszystkiem nogi. Wytrzeszczył oczy na chłopaka i słuchał jego opowiadania, mało wierząc własnym uszom, sen li to jest, czy jawa?
Michałek zaś nie pamiętał już na poczęstunek, jaki dostał od opiekuna, i tylko kiej niekiej guzy od kija po sobie macał, a zresztą, niby najlepszy młynarz, mełł językiem, prawiąc, jako to udało mu się Szwedów do trzęsawisk doprowadzić, wozy na samo jeziorko narychtować, a potem bocznemi ścieżkami uciec.
— I drogę do domu znalazłeś na moczarach w taką ciemną noc? — dziwował się Piotr, który teraz dopiero zobaczył, że chłopak unurzany w błocie, musiał omackiem ścieżek szukać i po ramiona w błoto zapadać.