zapadały nieraz do kolan. Wreszcie olszyna zaczęła rzednąć, i wyjechali na brzeg.
Wówczas, nie dalej jak o trzysta kroków, ujrzeli idący w górę obszerny majdan, za nim dom księży, otoczony lipami, między któremi widać było wiechetki słomianych ulów, na majdanie zaś dwustu jeźdźców w hełmach i pancerzach. Olbrzymi jeźdźcy siedzieli na olbrzymich, lubo wychudzonych koniach i stali w gotowości, jedni z rapierami przy ramionach, drudzy z muszkietami, opartymi o uda, ale patrzeli w inną stronę, ku głównej drodze, skąd jedynie mogli się spodziewać nieprzyiaciela. Wspaniały, błękitny sztandar ze złotym lwem[1] powiewał nad ich głowami.
Dalej naokoło domu stały straże, po dwóch ludzi; jedna z nich zwrócona była ku olszynie, ale, że słońce okrutnie grało i raziło oczy, a w olszynie, która już się pokryła zielonym liściem, było prawie ciemno, więc jeźdźców polskich nie mogła owa straż dostrzedz.
W Szandarowskim, kawalerze ognistym, krew poczęła kipieć, jak ukrop, lecz się pohamował i czekał, póki szereg się uładzi, tymczasem pan Roch Kowalski położył swą ciężką rękę na ramieniu Michałka.
— Słuchaj, bąku — rzekł, a widziałeś króla?
- ↑ Złoty lew to herb Szwecyi, tyle dla nich znaczy, ile dla każdego Polaka biały orzeł.