— Widziałem, wielmożny panie! — szepnęło chłopię.
— Jakże wygląda? Po czem go poznać?
— Czarny okrutnie na gębie i czerwone wstęgi przy boku nosi.
— Konia zaś jego poznałbyś?
— Koń też kary z łysiną.
Na to Roch:
— Stajenny, pilnuj mnie i pokaż mi go!
— Dobrze, panie! A prędko skoczym?
— Zamknij gębę!
Tu umilkł, chwilę trwała cisza, wtem koń pod samym Szandarowskim parsknął. Na to rajtar ze straży spojrzał, drgnął, jakby go coś podrzuciło w kulbace i wypalił z pistoletu.
— Bij, morduj! — rozległo się w olszynie, i chorągiew, wypadłszy, jak grom, z cienia, runęła ku Szwedom. Poczęła się straszna rąbanina na szable tylko, bo strzelać nikt nie miał czasu. W mgnieniu oka zepchnięto Szwedów na płot, który zwalił się z trzaskiem pod parciem zadów końskich i poczęto ich siec tak zapamiętale, iż stoczyli się i zmieszali. Dwakroć próbowali się zewrzeć i, dwakroć rozerwani, utworzyli dwie osobne kupy, które w mgnieniu oka rozdzieliły się znowu na mniejsze, wreszcie rozsypały się, jak ziarnka grochu, które chłop szuflą rzuci w powietrze.
Nagle rozległy się rozpaczliwe głosy:
— Król! król! ratujcie króla!
Strona:Zofia Bukowiecka - Michałek.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.
— 87 —