Strona:Zofia Bukowiecka - Michałek.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.
—   90   —

rze, miał na sobie dwóch lub trzech jeźdźców polskich, chłopak chlasnął chorążego szablą przez gębę, a ten ręce rozkrzyżował i pochylił się twarzą na grzywę końską.
Błękitny sztandar upadł z nim razem.
Najbliższy Szwed, krzyknąwszy okrutnie, chwycił natychmiast za drzewce, zaś chłopak ujął za płachtę, szarpnął, oddarł w mgnieniu oka, zwinął ją w kłąb i, przyciskając obu rękami do piersi, począł wrzeszczeć wniebogłosy:
— Mam, nie dam! mam, nie dam!
Ostatni, pozostali Szwedzi rzucili się na niego z wściekłością, jeden pchnął go jeszcze przez chorągiew i przeszył mu ramię, lecz w tej chwili rozniesiono wszystkich na szablach w puch.
Zaczem kilkanaście krwawych rąk wyciągnęło się ku Michałkowi.
— Chorągiew, dawaj chorągiew! — poczęto wołać.
Szandarowski poskoczył mu z pomocą.
— Zaniechać go! On wziął w moich oczach, niech ją samemu Czarnieckiemu odda.
— Jedzie Czarniecki, jedzie... — ozwały się liczne głosy.
Jakoż zdala ozwały się wojenne okrzyki i na drodze ukazało się wojsko, pędzące w skok ku plebanii. Wreszcie przed ławę ludzi i koni wyjechał na tarantowatym dzianecie mąż, przybrany w burkę i czapkę z czaplem piórem, z pozłocistym buzdygarem w ręku. Widać go było