doskonale, bo padały nań czerwone promienie słońca. Poskoczył Szandarowski z relacyą do Czarnieckiego, tak zaś był spracowany, że z początku tchu złapać nie mógł, bo i dygotał, jak w febrze, i głos urywał mu się co chwila w gardzieli.
— Sam król był... nie wiem... jeżeli uszedł...
— Uszedł, uszedł! — ozwali się ci, którzy patrzeli na gonitwę.
— Chorągiew wzięta, trupa moc!
Czarniecki, nie rzekłszy ni słowa, posunął się z koniem ku pobojowisku, które okrutny i żałosny przedstawiało widok. Przeszło dwieście trupów szwedzkich i polskich leżało mostem jeden tuż obok drugiego, często jeden na drugim. Niektórzy trzymali się za włosy, a znów inni dzierżyli się jakoby w braterskim objęciu.
Czarniecki w milczeniu objechał dokoła plebanii, popatrzył na trupy, leżące z drugiej strony za sadem, zadowolenie odbiło się na jego twarzy, zaczem powrócił zwolna na główne bojowisko.
— Rzetelną tu widzę robotę — rzekł — i kontent jestem z waszmościów.
Oni zaś wyrzucili krwawemi rękoma czapki w górę.
— Vivat Czarniecki!
— Daj Bóg drugie takie spotkanie!.. Vivat!.. Vivat!..
Strona:Zofia Bukowiecka - Michałek.djvu/95
Ta strona została uwierzytelniona.
— 91 —