Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/101

Ta strona została przepisana.

snąć na nowo i mimowoli usłyszał słowa dyreksorą:
— Tak mi jakoś nieswojo.
— Ale co ci właściwie jest? — zapytał Klaudjusz.
— Nic takiego, a jednak ciągle coś mnie gnębi. I gdy pomyślę, że może mi się coś stać, Dorotka zostanie sama jedna.
— Ale, dajże spokój.
— Widzisz, ja mam serce niebardzo zdrowe. Doktór mnie uspokajał, ale przecież sam wiem, że nie jest tak dobrze.
— To powinieneś wyjechać, odpocząć.
— To nie tak łatwo.
— Już ja cię zastąpię. Weźmiesz ze sobą Dorotkę, albo jeżeli zechcesz, to ją zostawisz pod moją opieką, pojedziesz sobie na wieś, odpoczniesz, wyzdrowiejesz i nie będziesz myślał o głupstwach.
— Wiesz, może masz słuszność, wyjadę, ty mnie zastąpisz.
— Doskonale, tylko musisz mi dać urlop na kilka dni, to sobie pozałatwiam rozmaite sprawy.
— Dobrze. Jak już postanowię, kiedy jadę, to przedtem ty pojedziesz na tydzień.
— Tak będzie najlepiej.
— Widzisz, miejsca sobie ostatnio znaleźć nie mogę. Co będzie z Dorotką, jakby mi się co stało?
— Nic ci się nie stanie.
— Tak się mówi. A jednak... Pomyśl: dziecko bez matki, ze mną jej źle nie było, nigdy nikt

97