Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/107

Ta strona została przepisana.

— Dlaczego?
— Mało ich znam, to prawda, ale wiesz, ciocia wygląda tak sztywno, jakby kij połknęła.
Dorotka roześmiała się głośno, myśląc o ciotce sztywnej jak po połknięciu kija.
— A wuj?
— Wuj jest znośniejszy. Wzdycha tylko ciągle i powtarza: — Twój biedny, nieszczęśliwy ojciec.
Dorotka roześmiała się znowu.
— Powiedz sam, czy mój tatuś wygląda na biednego i nieszczęśliwego?
Pawełek uśmiechnął się także.
Nie, na biednego nie wyglądał dyrektor w żadnym razie. Gdy wkładał swój lśniący cylinder, gdy ujmował trzaskający bat w rękę, wtedy wyglądał groźnie i dostojnie.
— A ciocia krzywi się zawsze, gdy mówi o cyrku. Wiesz, ona zupełnie nie lubi cyrku, Mówi, że ją mdli, gdy akrobaci skaczą z trapezu.
— Mdli? — zdziwił się chłopiec.
— A tak, mówiłam ci, że jest taka dziwna. Wogóle nic jej się tu nie podoba. Mówi, że to nieprzyzwoicie latać w takich obcisłych trykotach.
— Przecież nie można inaczej.
— Ja wiem, że nie można, ale jej tego nie wytłumaczysz. Nie podoba jej się i już.
— To poco tu przychodzi?
— Coprawda to wcale nie przychodzi. Czasem tylko, gdy akurat jesteśmy w tem samem mieście co oni, to przychodzą, tatuś daje im lożę i siedzą. Ale wiesz, wcale im się przedstawienie nie podoba. Raz specjalnie patrzyłam. Wuj to

103