Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/109

Ta strona została przepisana.

trzyła przez lornetkę na Dorotkę. Obok niej mężczyzna, dosyć tęgi, podobny trochę do dyrektora, rozglądał się po całym cyrku z pewnem zdziwieniem.
— Będę musiała wejść do nich po przedstawieniu. Jeżeli chcesz, to pójdziemy razem.
Gdy po skończonym numerze publiczność biła brawo, Dorotka, kłaniając się, uśmiechnęła się parę razy w stronę loży.
— A widzisz — zawołał Pawełek, — ciotka uśmiechnęła się do ciebie. A mówiłaś, że śmiać się nie potrafi.
— E, taki tam uśmiech!
— Dorotko — zawołał dyrektor dziewczynkę.
Wbiegła do jego garderoby.
— Czy jesteś bardzo śpiąca? Dziewczynka z zasady nie była nigdy śpiąca. Lubiła kłaść się spać możliwie jak najpóźniej.
— Nie, wcale nie.
— Bo widzisz, w loży siedzą wuj i ciotka.
— Widziałam ich.
— Tak, a po przedstawieniu pójdę z nimi razem na kolację. Więc może ty pójdziesz także z nami?
Dorotka, której nigdy spać się nie chciało, ziewnęła nagle szeroko.
— Owszem, owszem, tatusiu. Tylko jakoś jestem dziś zmęczona.
Ojciec roześmiał się.
— Nie lubisz cioci?
— Lubię, bardzo lubię, ale wolę ją w dzień

105