Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/111

Ta strona została przepisana.

— Tatusiu, powiesz, żeśmy się wyminęli, że ja nie wiedziałam o tej kolacji, że już pewnie śpię. Zresztą sam wymyślisz coś odpowiedniego.
— Ha, tak, więc mam kłamać przez ciebie?
— Tatusiu...
— No tak, kłamać!
— To nawet nie jest kłamstwem.
— A czem?
— Niewinnym wykrętem.
— Ładne niewinne wykręty! Ale już dobrze, wykręcę się. Bo to nawet niezdrowo, aby takie dziecko jak ty szło w nocy na kolację.
Dorotka pocałowała go jeszcze raz. Oddał pocałunek i przytulił dziewczynkę do siebie.
— Dowidzenia.
— Dowidzenia, tatusiu!
I Dorotka wybiegła, aby się przebrać.
W kilka minut później wchodziła wraz z Pawełkiem do loży. Dorotka nosiła teraz swoją skromną wełnianą sukienkę w kratę, Pawełek zwykłe ubranie. Oboje starli już szminkę z twarzy i trudno było poznać w tej parze skromnych dzieci, bohaterów „Płomiennej obręczy”.
— Dobrywieczór, ciociu! Dobrywieczór, wuju! — rozpoczęła Dorotka swoje przywitanie.
— Jak się masz, moje dziecko?
— Dziękuję, jakoś nieszczególnie — odpowiedziała dziewczynka z westchnieniem, przypominając sobie, że takich zwrotów używają zwykle dorośli, starając się utrzymać nastrój pełen powagi.

107