Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/112

Ta strona została przepisana.

— Nieszczególnie? — powtórzył wuj.
Zanim jednak Dorotka zdołała potwierdzić to przekonanie, uprzedziła ją ciotka.
— A pewnie, bo cóż to za zajęcie dla dziecka, aby po nocach nie spać. Inne dzieci w twoim wieku już oddawna leżą w łóżku.
— Ja też zawsze kładę się spać zaraz po przedstawieniu — zapewniała skwapliwie Dorotka, myśląc o kolacji, w której nie chciała brać udziału. — Tylko dziś przyszłam się przywitać.
— To bardzo ładnie z twojej strony — pochwalił wuj.
— A to mój przyjaciel Pawełek — zaprezentowała chłopca.
Pawełek ukłonił się, ciotka zaś i wuj Dorotki skinęli lekko głową.
— To ty robisz z nią te sztuki na trapezie? — zapytał wuj.
— Tak, to ja.
— Aż mnie mdli od tych waszych skoków — powiedziała ciotka.
— Teraz nie będę już skakać — uspokoiła Dorotka tonem uprzejmej gospodyni, teraz Alfred będzie grał na rozmaitych instrumentach, a potem wystąpi tatuś i konie.
— To dobrze, przynajmniej na konie mogę jeszcze patrzeć.
— Ja też bardzo lubię konie — zapewniła Dorotka.
A ponieważ nikt jej nie odpowiedział, ciągnęła sama rozmowę dalej.
— I konie mnie także lubią.

108